Odkrycie
dróg, jakimi kroczyć mogą wysiłki osoby chorującej
psychicznie zmierzające do przezwyciężenia dotykającego Ją
kryzysu to wyzwanie. Nie tylko wobec niosących tej osobie pomoc
profesjonalistów, ale przede wszystkich wobec samych
zainteresowanych. O ile Lubelskie Forum Psychiatrii Środowiskowej
stanowić ma pomoc w podjęciu tego zadania trzeba, aby w
wypowiedziach profesjonalistów, osób dotkniętych
kryzysem i Ich rodzin wybrzmiała nuta Nadziei. Jako osoba chorująca
zdaję sobie bowiem sprawę, iż pierwszą i najtrudniejszą
przeszkodą w podejmowaniu skutecznych wysiłków na drodze
zdrowienia bywa właśnie brak perspektywy Nadziei.
Podejmując temat dzisiejszej konferencji z
perspektywy pacjenta, pragnę odnieść się także do pozostałych,
wskazanych w nim etapów zdrowienia: osamotnienie to właśnie
stan, w którym osoba dotknięta kryzysem nie spotyka się z
adekwatnym wsparciem w pokonywaniu dotykających Ją trudności, bądź
wsparcia takiego przyjąć nie potrafi. Na czym zatem polegać może
oferowane Jej wsparcie, jak nie na zaniesieniu Jej przesłania
Nadziei: nie tylko nadziei wyzdrowienia, ale także rodzącego ufność
poczucia akceptacji i bliskości innych osób? Niech wyrazem
naszej solidarności z osobami cierpiącymi psychicznie będzie
wspólne z Nimi odkrywanie perspektywy, w której
możliwym staje się pokonanie wieloetapowej drogi zdrowienia,
przejście od odbierającej ufność samotności do odnalezienia
sensu kroczenia razem z innymi.
Pokonanie kryzysu psychicznego jest możliwe. Trzem
etapom tego procesu poświęcone będą kolejne wypowiedzi
prelegentów i panelistów. Podejmując próbę ich
naświetlenia chciałbym zarazem, aby poniższa wypowiedź – oparta
jedynie na osobistym doświadczeniu zwycięskich zmagań z kryzysem
psychicznym – otwierała przed osobami chorującymi perspektywę
Nadziei.
I Osamotnienie. Jestem osobą chorującą
psychicznie. Znaczy to, że się lękam. Na obecnym etapie mojej
choroby postrzegam innych ludzi jako obcych. Obcy nie rozumieją
mnie; nie mają dostępu do mojego świata a zatem budzą lęk. Jakże
bardzo jestem inny, skoro udzielane mi przez innych rady są tak
głęboko nietrafione: - mam zająć się czymś innym, nie rozmyślać
i zaufać, że wszelkie rany ludzkiego życia leczy czas. Są to
rady, jakich udziela się ludziom zdrowym. Czy obcy nie rozumieją,
że ze mną jest naprawdę źle?
Lękam się, bo nie ma nikogo, komu mógłbym
powiedzieć o swoim cierpieniu. Nie potrafiłbym zresztą go nazwać.
Dawno z nikim nie rozmawiałem. Jak może być inaczej, skoro
ujawniany przeze mnie lęk budzi w innych niezrozumienie, nieufność,
zniecierpliwienie lub irytację? Nie mogę narzucać innym swojej
obecności, budzić w nich dyskomfortu. Muszę usunąć się w cień.
Nie wychodzę z domu, aby nie prowokować tego, co może
się przydarzyć – ci, którzy mnie nie rozumieją, potrafią
zadawać ból. Obawiam się także nowego. Męczą mnie
formułowane przez innych propozycje atrakcyjnego spędzenia wolnego
czasu – propozycje, które nie pozostawiają miejsca na
zadawanie trudnych pytań, na wyrażenie samego siebie. Żyć tak,
jak „wszyscy” oznaczałoby dla mnie ucieczkę od moich
najbardziej bolesnych problemów. Tych, których
rozwiązać sam nie potrafię. Nic jeszcze nie wiem o tym, że gdzieś
daleko są inni ludzie, którzy gotowi są podać mi pomocną
dłoń. Zresztą takich lękam się szczególnie: nic tak nie
boli, jak dramat zawiedzionych nadziei.
Jestem zaniedbany, bo nie mam dla kogo starać się o
poprawny wygląd. Troskę o higienę osobistą pozostawiam tym,
którzy cenią sobie dobre samopoczucie, życie i zdrowie,
którzy żyją w świecie wypełnionym obecnością innych
ludzi. Nie ma też powodu, dla którego miałbym narzucać
sobie ustalony porządek dnia. W świecie, który nie może
przynieść odmiany mojego losu, sen przynosi przecież namiastkę
ukojenia.
Nie mam planów życiowych; nie kończę szkoły;
nie podejmuję pracy. Każdy mój dzień jest podobny do
pozostałych. Dotykająca mnie destrukcja jest powodem głośnego i
gwałtownego protestu ze strony moich bliskich – dla mnie wiąże
się jedynie z pewnym odległym, ale wyraźnie odczuwanym posmakiem
goryczy. Jakże miałbym nie odczuwać goryczy, skoro inni lepiej ode
mnie wiedzą, co jest dla mnie dobre a ja sam tyle już razy
podejmowałem motywowane buntem działania wymierzone przeciw
własnemu szczęściu. Odrzucając wbrew sobie czyjąś pomocną dłoń
chciałem udowodnić sobie, że jestem jeszcze sprawcą swoich
własnych działań. Nie potrafiłem uwierzyć, że ofiarowana mi
pomoc nie jest jedynie pomyłką.
Jeśli przeżywam niekiedy jakiś bunt w stosunku do
przeżywanego przez siebie stanu utraty nadziei, to jest to bunt
ukryty w głębokich zakamarkach mojej duszy. Nikt o nim nie wie i
nikt nie ma prawa go poznać. Cóż z tego, że najgłębszym
pragnieniem mojego serca jest otworzyć się przed drugą osobą,
skoro innym nie mam nic do zaofiarowania. Któż chciałby
wkroczyć w pustkę taką, jak moja? Pomoc zarezerwowana jest dla
osób „normalnych” - godnych szacunku członków
społeczeństwa. Nie uważam siebie za osobę godną pomocy. Unikam
ze wstydem spojrzeń tych, na których nie chciałbym wywierać
niekorzystnego wrażenia. Jednak świadomość utraconej szansy
nawiązania relacji z drugim rodzi niekiedy ból nie do
zniesienia...
Doświadczam pogodzenia się przez innych z moją
izolacją i odmiennymi zachowaniami. Identyfikuję się z
wypowiadanymi pod moim adresem przez ludzi postronnych pejoratywnymi
określeniami, choć nie przestają one mnie boleć. Moja samotność
trwa już bardzo długo. Skłamałbym, gdybym powiedział, że się
do niej przyzwyczaiłem. Jednak niekiedy wydaje mi się, że
zharmonizowałem już moje życie z rytmem samotności, pogodziłem
się do końca z jej nieodwracalnością. Wówczas wytworzoną
w moim sercu pustkę wypełnia inny świat, który przez
specjalistów został nazwany światem urojeń. Kiedy jest mi
najgorzej, urojenia oddzielają mnie jeszcze bardziej od innych
ludzi; czuję się wówczas przez nich prześladowanym. Mogą
jednak nieść także poczucie błogostanu, w którym
intensywnie przeżywam chwile szczęścia i spełnienia – w sposób
wirtualny... Wtedy moja wyobraźnia podpowiada mi, że jestem kimś
zupełnie innym – kimś, kogo byłbym w stanie zaakceptować...
Czy znajdzie się ktoś, kto wkroczy w opisany przeze
mnie wyżej „inny świat”? Czy można dalej jeszcze, niż w toku
doświadczanej choroby psychicznej, posunąć się w przeżywaniu
poczucia osamotnienia? Jako osoba chorująca nie wiedziałem, że
najważniejszym stojącym przede mną wyzwaniem jest zdać sobie
sprawę z możliwości i konieczności przemiany mojego toku
myślenia, otworzyć się na perspektywę Nadziei. Ta ostatnia bowiem
uprzedzoną zostać musiała przez momenty doświadczenia akceptacji
ze strony innych osób – namacalnego doświadczenia
konsekwentnie wyrażanej ich ze mną solidarności.
II Wsparcie. Jako osoba chorująca jestem na
etapie przełamywania oporów przed przyjęciem pomocy ze
strony innych. Ci, których nie zraziła moja odmienność; ze
strony których doświadczyłem akceptacji – przestali być
obcy. Powoli zaczynam odkrywać swoje prawo do bycia adresatem ich
wsparcia. Aby jednak na tej drodze uznać ważność mojej osoby –
muszę najpierw spotkać się z ich zaufaniem – poczuć, że jestem
ważny dla nich. Równocześnie do mojej świadomości sączy
się niejasne przekonanie, że także ja mogę stawiać sobie jakieś
wymagania. To dobry moment do podjęcia decyzji o wcześniejszym
wstawaniu, wykonaniu minimum przypisywanych mi przez otoczenie
obowiązków.
Zaczynam też dojrzewać do świadomości otwartych
perspektyw. Są to na razie perspektywy ustąpienia związanych z
chorobą objawów wytwórczych, później zaś
uczestnictwa w terapii zajęciowej lub środowiskowym domu
samopomocy, z otwartą drogą do podjęcia pracy zawodowej w ramach
zakładu aktywności zawodowej w przyszłości. Już teraz towarzyszą
mi inni ludzie – także ci, którzy mają się gorzej ode
mnie. Jest dla mnie zaskakującym odkryciem, że oni również
oczekują wyciągniętej z mojej strony pomocnej dłoni. Straciłem
zatem swoje „prawo” do negowania sensu poczucia wspólnoty
z innymi ludźmi.
Nawet jeśli zaoferowane mi płaszczyzny codziennej
aktywności w warsztacie terapii zajęciowej, środowiskowym domu
samopomocy, na oddziale dziennym wydają się być błahymi, zaczynam
poprzez ich pryzmat postrzegać siebie jako uczestnika życia
społecznego. Zdaję sobie w aż nadto bolesny sposób sprawę
ze swojego stanu „upośledzenia” społecznego. Ważnym jest
jednak to, że żyję, czuję i myślę tak, jak inni ludzie –
ważnymi są te chwile w ciągu dnia, które spędzam w Ich
obecności. Muszę jeszcze przebyć daleką drogę, aby nauczyć się
na nowo odnajdywania się w różnych kontekstach społecznych
w taki sposób, aby nie burzyć, ale współtworzyć
pozytywne relacje z innymi. Muszę się nauczyć akceptować swoje
słabości.
Nieraz jeszcze cofnę się na tej drodze. W sytuacjach
mojego zwątpienia to na Nich – członkach mojej rodziny,
środowiska, terapeutach środowiskowych, psychiatrach, psychologach,
spoczywać będzie zdwojona odpowiedzialność za moje postępy na
przebywanej wspólnie drodze. Nieraz także doświadczę
uczucia wdzięczności wobec tych, którzy kolejny raz mnie nie
opuścili pomimo znowu przeze mnie odepchniętej ich pomocnej dłoni.
To m.in. dzięki ich konsekwencji zaczynam odczuwać, że kryzys,
który przechodzę, mogę przeżywać wielorako a zatem może
on we mnie także rodzić poczucie sensu, przynosić oczyszczenie,
otwierać nowe perspektywy. Dostrzec sens choroby to pogodzić się z
sobą samym, zaakceptować siebie, wreszcie zacząć siebie cenić i
lubić a także zrezygnować z samooskarżeń. Dostrzegam już
wartość mojego życia – takiego, jakim ono jest.
Korzystając z pomocy centrum zdrowia psychicznego
sytuuję siebie zarazem w sieci relacji, które – jakkolwiek
nacechowane bezinteresowną życzliwością i ofiarnością personelu
oraz wzajemnym zaufaniem i szacunkiem – zaczynają mi nie
wystarczać. Znaczy to, że przestrzeń mojego zaufania do drugich
poszerzyła się na tyle, że gotów jestem otwierać się na
ludzi spoza zamkniętego układu profesjonalista – pacjent. Jest to
moment, w którym zaczynam mniej lub bardziej świadomie
poszukiwać bliskości osoby drugiej, nawiązania relacji najbardziej
osobistych.
Muszę także w sobie odkryć tę przestrzeń duchową
wypełnioną poczuciem akceptacji ze strony innych i bezpieczeństwa,
która naprowadzi mnie na myśl o poszukiwaniu dróg
rozwoju osobistego. Decyzja o podjęciu/ukończeniu nauki, zgłoszeniu
się na rozmowę kwalifikacyjną do pracy wymaga ode mnie odwagi. Nie
brak wprawdzie tych, którzy motywują mnie do jej podjęcia;
ja jednak lękam się, że podjęta przeze mnie decyzja będzie tylko
ich decyzją.
Muszę zatem nauczyć się determinacji w pokonywaniu
dotykających mnie ograniczeń, zaakceptować własną wizję
szczęścia jako nadającą się do urzeczywistnienia, doświadczyć
satysfakcji z drobnych sukcesów na drodze do samorealizacji.
Tymczasem docierają do mnie sprzeczne komunikaty ze
strony środowiska, w którym żyję. Zajęcia z psychologiem
inspirują do spojrzenia na siebie jako na osobę godną szacunku i
akceptacji, wyposażoną w zdolności i talenty, którymi mogę
służyć innym. Instytucjonalna sieć psychiatrii środowiskowej nie
chroni mnie jednak przed sytuacjami, w których spotykam się z
wyrażaną pogardą, lękiem, dyskryminacją i etykietowaniem. Jakże
trudno jest scalić te sprzeczne komunikaty, zbudować pozytywny
obraz samego siebie nie tylko wbrew podyktowanym chorobą
ograniczeniom i schematom myślowym, ale i wbrew uprzedzeniom i
stygmatyzującym postawom otoczenia.
Wiem już, że dobrze czynię poddając te trudne
sytuacje ukierunkowanej przez życzliwość ze strony innych osób
refleksji. Nie wolno mi akceptować płynącej z jakiejkolwiek strony
sugestii, że jestem człowiekiem gorszym, niepełnowartościowym,
czy choćby tylko nieuchronnie skazanym na status beneficjenta
systemu opieki społecznej.
Doświadczane przeze mnie realne trudności domagają
się zatem przepracowania a nawet walki duchowej. Im szybciej
zaakceptuję nieodzowność tej walki jako koniecznego aspektu mojego
życia duchowego, tym bardziej będzie ono dojrzałym i stabilnym.
Tym szybciej też ziszczą się moje aspiracje nie tylko do wyjścia
z choroby, ale i do rozwoju, zaś ja sam stanę się świadkiem, że
ofiarowane mi wsparcie przyniosło oczekiwane odeń owoce. To ja sam
zainicjować muszę proces hartowania się na drodze kolejno
pokonywanych trudności. Proces otwarcia się na perspektywę życia
z i dla innych ludzi, podjęcia odpowiedzialności za moje życie
osobiste i za sprawy społeczne, uwolnienia potencjałów,
dzięki którym inni dostrzegą we mnie wartościowego członka
społeczeństwa, męża, współpracownika, kolegę,
przyjaciela.
Aby tak się stało, musi dokonać się coś jeszcze.
III Nadzieja. Radykalna zmiana w postrzeganiu
siebie samego i własnej roli w wielorakich kontekstach życia
społecznego nie będzie nigdy dziełem doznanego ze strony innych
wsparcia, przyjmowanych leków a nawet otwarcia dróg do
zaangażowania się w życie społeczne. Całokształt interwencji
psychiatrii środowiskowej i innych instytucji może jedynie
wytworzyć warunki sprzyjające do podjęcia przeze mnie najbardziej
osobistej decyzji o otwarciu się na perspektywę Nadziei. Piękno
takiej postawy polega na uznaniu wszystkich dotychczasowych
doświadczeń za potrzebne i sensowne w perspektywie obecnego i
przyszłego życia oraz więzi już łączących mnie z innymi
ludźmi.
Zaufać Nadziei to dać sobie czas i siłę, niezbędne
do odkrycia na nowo praw i obowiązków łączących mnie z
innymi ludźmi, w tym prawa i obowiązku podjęcia trudu zdrowienia.
Do takiego spojrzenia na siebie, w którym nie zabraknie już
miejsca na wizję własnego szczęścia i spełnienia oraz na
obecność żywo przeżywanej więzi solidarności z drugimi.
Nadzieja pozwoli mi pogłębiać te więzi, angażować się – na
równi z osobami zdrowymi – w służbę dobru wspólnemu.
Uzdolni mnie do podjęcia racjonalnej decyzji o rozpoczęciu życia
tak, jak osoba zdrowa – na miarę moich marzeń i aspiracji,
poprzez wybór satysfakcjonującego mnie sposobu i stylu życia.
Decyzja o zdrowieniu, o wzięciu całokształtu spraw
swego życia we własne ręce, o przełamywaniu nawyku inercji jest
bowiem owocem Nadziei. To właśnie daje mi podstawy do
optymistycznego spojrzenia w przyszłość, do wiary w sens marzeń i
do cieszenia się ich realizacją. Owocem Nadziei jest także
zrozumienie, iż fakt przeżywanej przeze mnie choroby w niczym nie
koliduje z posiadaniem marzeń, z podejmowaniem ról
społecznych, do których kiedyś aspirowałem.
Spoglądając wstecz – ku naznaczonej osamotnieniem
fazie mojej choroby zauważam, że to nie czas uleczył rany mojego
serca, ale podjęta w kontekście obecności drugiego człowieka
decyzja o przyjęciu Nadziei. Znaczy to, że w moim życiu dzieją
się sprawy, które rozstrzygają o mojej zdolności do nadaniu
mu nowego sensu i, że mogę z nim uczynić wiele.
Jakkolwiek bowiem bagaż moich traumatycznych przeżyć
i doświadczeń i zrodzonej przez nie choroby długo jeszcze wpływał
będzie na moje życie – na pewnym etapie mojego zdrowienia stanie
się czymś nieistotnym. Systematycznie przyjmując przepisane mi
leki psychotropowe, dbając o higienę psychiczną, o jakość moich
więzi z najbliższymi – rodziną, przyjaciółmi,
środowiskiem zawodowym – kroczyć będę mógł drogą
niczym nie ograniczonego rozwoju.
Być sprawcą swojego sukcesu to radykalnie
przezwyciężyć lęk przed przyjęciem postawy ufności wobec siebie
i innych ludzi; to zweryfikować niskie dotychczas poczucie własnej
wartości. To uznać osiągnięty sukces nie za ostatnie słowo w
moim życiu, ale jedynie za pierwszy krok wytyczający drogi do
dalszego rozwoju.
Na tej drodze muszę być zdolny do nieustannego
ponawiania walki duchowej – trudu zmagania się z sobą samym o
sukces na drodze zdrowienia, o wierność raz przyjętej Nadziei.
Zarówno Nadzieja, jak i zdrowie są mi bowiem nie tylko dane,
ale i zadane. Jak to dobrze, że na tej drodze zdrowienia towarzyszą
mi inni ludzie! Jak to dobrze, że przyjąwszy pomoc ze strony innych
ludzi, mogę taką pomoc nieść tym, którzy na nią czekają!
Przezwyciężyć kryzys psychiczny zatem – to
nieustannie czuwać nad tym, aby nie rozchodziły się drogi osoby
chorującej i pragnących jej nieść pomoc profesjonalistów,
osoby chorującej i zorganizowanego społeczeństwa, wreszcie te
wszystkie drogi, którymi kroczy życie duchowe osoby
dotkniętej kryzysem, a które prostują się właśnie w
perspektywie Nadziei.
Zygmunt Marek Miszczak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz