sobota, 26 listopada 2016

PRZEZWYCIĘŻYĆ KRYZYS PSYCHICZNY: OSAMOTNIENIE – WSPARCIE – NADZIEJA

Odkrycie dróg, jakimi kroczyć mogą wysiłki osoby chorującej psychicznie zmierzające do przezwyciężenia dotykającego Ją kryzysu to wyzwanie. Nie tylko wobec niosących tej osobie pomoc profesjonalistów, ale przede wszystkich wobec samych zainteresowanych. O ile Lubelskie Forum Psychiatrii Środowiskowej stanowić ma pomoc w podjęciu tego zadania trzeba, aby w wypowiedziach profesjonalistów, osób dotkniętych kryzysem i Ich rodzin wybrzmiała nuta Nadziei. Jako osoba chorująca zdaję sobie bowiem sprawę, iż pierwszą i najtrudniejszą przeszkodą w podejmowaniu skutecznych wysiłków na drodze zdrowienia bywa właśnie brak perspektywy Nadziei.
Podejmując temat dzisiejszej konferencji z perspektywy pacjenta, pragnę odnieść się także do pozostałych, wskazanych w nim etapów zdrowienia: osamotnienie to właśnie stan, w którym osoba dotknięta kryzysem nie spotyka się z adekwatnym wsparciem w pokonywaniu dotykających Ją trudności, bądź wsparcia takiego przyjąć nie potrafi. Na czym zatem polegać może oferowane Jej wsparcie, jak nie na zaniesieniu Jej przesłania Nadziei: nie tylko nadziei wyzdrowienia, ale także rodzącego ufność poczucia akceptacji i bliskości innych osób? Niech wyrazem naszej solidarności z osobami cierpiącymi psychicznie będzie wspólne z Nimi odkrywanie perspektywy, w której możliwym staje się pokonanie wieloetapowej drogi zdrowienia, przejście od odbierającej ufność samotności do odnalezienia sensu kroczenia razem z innymi.
Pokonanie kryzysu psychicznego jest możliwe. Trzem etapom tego procesu poświęcone będą kolejne wypowiedzi prelegentów i panelistów. Podejmując próbę ich naświetlenia chciałbym zarazem, aby poniższa wypowiedź – oparta jedynie na osobistym doświadczeniu zwycięskich zmagań z kryzysem psychicznym – otwierała przed osobami chorującymi perspektywę Nadziei.
I Osamotnienie. Jestem osobą chorującą psychicznie. Znaczy to, że się lękam. Na obecnym etapie mojej choroby postrzegam innych ludzi jako obcych. Obcy nie rozumieją mnie; nie mają dostępu do mojego świata a zatem budzą lęk. Jakże bardzo jestem inny, skoro udzielane mi przez innych rady są tak głęboko nietrafione: - mam zająć się czymś innym, nie rozmyślać i zaufać, że wszelkie rany ludzkiego życia leczy czas. Są to rady, jakich udziela się ludziom zdrowym. Czy obcy nie rozumieją, że ze mną jest naprawdę źle?
Lękam się, bo nie ma nikogo, komu mógłbym powiedzieć o swoim cierpieniu. Nie potrafiłbym zresztą go nazwać. Dawno z nikim nie rozmawiałem. Jak może być inaczej, skoro ujawniany przeze mnie lęk budzi w innych niezrozumienie, nieufność, zniecierpliwienie lub irytację? Nie mogę narzucać innym swojej obecności, budzić w nich dyskomfortu. Muszę usunąć się w cień.
Nie wychodzę z domu, aby nie prowokować tego, co może się przydarzyć – ci, którzy mnie nie rozumieją, potrafią zadawać ból. Obawiam się także nowego. Męczą mnie formułowane przez innych propozycje atrakcyjnego spędzenia wolnego czasu – propozycje, które nie pozostawiają miejsca na zadawanie trudnych pytań, na wyrażenie samego siebie. Żyć tak, jak „wszyscy” oznaczałoby dla mnie ucieczkę od moich najbardziej bolesnych problemów. Tych, których rozwiązać sam nie potrafię. Nic jeszcze nie wiem o tym, że gdzieś daleko są inni ludzie, którzy gotowi są podać mi pomocną dłoń. Zresztą takich lękam się szczególnie: nic tak nie boli, jak dramat zawiedzionych nadziei.
Jestem zaniedbany, bo nie mam dla kogo starać się o poprawny wygląd. Troskę o higienę osobistą pozostawiam tym, którzy cenią sobie dobre samopoczucie, życie i zdrowie, którzy żyją w świecie wypełnionym obecnością innych ludzi. Nie ma też powodu, dla którego miałbym narzucać sobie ustalony porządek dnia. W świecie, który nie może przynieść odmiany mojego losu, sen przynosi przecież namiastkę ukojenia.
Nie mam planów życiowych; nie kończę szkoły; nie podejmuję pracy. Każdy mój dzień jest podobny do pozostałych. Dotykająca mnie destrukcja jest powodem głośnego i gwałtownego protestu ze strony moich bliskich – dla mnie wiąże się jedynie z pewnym odległym, ale wyraźnie odczuwanym posmakiem goryczy. Jakże miałbym nie odczuwać goryczy, skoro inni lepiej ode mnie wiedzą, co jest dla mnie dobre a ja sam tyle już razy podejmowałem motywowane buntem działania wymierzone przeciw własnemu szczęściu. Odrzucając wbrew sobie czyjąś pomocną dłoń chciałem udowodnić sobie, że jestem jeszcze sprawcą swoich własnych działań. Nie potrafiłem uwierzyć, że ofiarowana mi pomoc nie jest jedynie pomyłką.
Jeśli przeżywam niekiedy jakiś bunt w stosunku do przeżywanego przez siebie stanu utraty nadziei, to jest to bunt ukryty w głębokich zakamarkach mojej duszy. Nikt o nim nie wie i nikt nie ma prawa go poznać. Cóż z tego, że najgłębszym pragnieniem mojego serca jest otworzyć się przed drugą osobą, skoro innym nie mam nic do zaofiarowania. Któż chciałby wkroczyć w pustkę taką, jak moja? Pomoc zarezerwowana jest dla osób „normalnych” - godnych szacunku członków społeczeństwa. Nie uważam siebie za osobę godną pomocy. Unikam ze wstydem spojrzeń tych, na których nie chciałbym wywierać niekorzystnego wrażenia. Jednak świadomość utraconej szansy nawiązania relacji z drugim rodzi niekiedy ból nie do zniesienia...
Doświadczam pogodzenia się przez innych z moją izolacją i odmiennymi zachowaniami. Identyfikuję się z wypowiadanymi pod moim adresem przez ludzi postronnych pejoratywnymi określeniami, choć nie przestają one mnie boleć. Moja samotność trwa już bardzo długo. Skłamałbym, gdybym powiedział, że się do niej przyzwyczaiłem. Jednak niekiedy wydaje mi się, że zharmonizowałem już moje życie z rytmem samotności, pogodziłem się do końca z jej nieodwracalnością. Wówczas wytworzoną w moim sercu pustkę wypełnia inny świat, który przez specjalistów został nazwany światem urojeń. Kiedy jest mi najgorzej, urojenia oddzielają mnie jeszcze bardziej od innych ludzi; czuję się wówczas przez nich prześladowanym. Mogą jednak nieść także poczucie błogostanu, w którym intensywnie przeżywam chwile szczęścia i spełnienia – w sposób wirtualny... Wtedy moja wyobraźnia podpowiada mi, że jestem kimś zupełnie innym – kimś, kogo byłbym w stanie zaakceptować...
Czy znajdzie się ktoś, kto wkroczy w opisany przeze mnie wyżej „inny świat”? Czy można dalej jeszcze, niż w toku doświadczanej choroby psychicznej, posunąć się w przeżywaniu poczucia osamotnienia? Jako osoba chorująca nie wiedziałem, że najważniejszym stojącym przede mną wyzwaniem jest zdać sobie sprawę z możliwości i konieczności przemiany mojego toku myślenia, otworzyć się na perspektywę Nadziei. Ta ostatnia bowiem uprzedzoną zostać musiała przez momenty doświadczenia akceptacji ze strony innych osób – namacalnego doświadczenia konsekwentnie wyrażanej ich ze mną solidarności.

II Wsparcie. Jako osoba chorująca jestem na etapie przełamywania oporów przed przyjęciem pomocy ze strony innych. Ci, których nie zraziła moja odmienność; ze strony których doświadczyłem akceptacji – przestali być obcy. Powoli zaczynam odkrywać swoje prawo do bycia adresatem ich wsparcia. Aby jednak na tej drodze uznać ważność mojej osoby – muszę najpierw spotkać się z ich zaufaniem – poczuć, że jestem ważny dla nich. Równocześnie do mojej świadomości sączy się niejasne przekonanie, że także ja mogę stawiać sobie jakieś wymagania. To dobry moment do podjęcia decyzji o wcześniejszym wstawaniu, wykonaniu minimum przypisywanych mi przez otoczenie obowiązków.
Zaczynam też dojrzewać do świadomości otwartych perspektyw. Są to na razie perspektywy ustąpienia związanych z chorobą objawów wytwórczych, później zaś uczestnictwa w terapii zajęciowej lub środowiskowym domu samopomocy, z otwartą drogą do podjęcia pracy zawodowej w ramach zakładu aktywności zawodowej w przyszłości. Już teraz towarzyszą mi inni ludzie – także ci, którzy mają się gorzej ode mnie. Jest dla mnie zaskakującym odkryciem, że oni również oczekują wyciągniętej z mojej strony pomocnej dłoni. Straciłem zatem swoje „prawo” do negowania sensu poczucia wspólnoty z innymi ludźmi.
Nawet jeśli zaoferowane mi płaszczyzny codziennej aktywności w warsztacie terapii zajęciowej, środowiskowym domu samopomocy, na oddziale dziennym wydają się być błahymi, zaczynam poprzez ich pryzmat postrzegać siebie jako uczestnika życia społecznego. Zdaję sobie w aż nadto bolesny sposób sprawę ze swojego stanu „upośledzenia” społecznego. Ważnym jest jednak to, że żyję, czuję i myślę tak, jak inni ludzie – ważnymi są te chwile w ciągu dnia, które spędzam w Ich obecności. Muszę jeszcze przebyć daleką drogę, aby nauczyć się na nowo odnajdywania się w różnych kontekstach społecznych w taki sposób, aby nie burzyć, ale współtworzyć pozytywne relacje z innymi. Muszę się nauczyć akceptować swoje słabości.
Nieraz jeszcze cofnę się na tej drodze. W sytuacjach mojego zwątpienia to na Nich – członkach mojej rodziny, środowiska, terapeutach środowiskowych, psychiatrach, psychologach, spoczywać będzie zdwojona odpowiedzialność za moje postępy na przebywanej wspólnie drodze. Nieraz także doświadczę uczucia wdzięczności wobec tych, którzy kolejny raz mnie nie opuścili pomimo znowu przeze mnie odepchniętej ich pomocnej dłoni. To m.in. dzięki ich konsekwencji zaczynam odczuwać, że kryzys, który przechodzę, mogę przeżywać wielorako a zatem może on we mnie także rodzić poczucie sensu, przynosić oczyszczenie, otwierać nowe perspektywy. Dostrzec sens choroby to pogodzić się z sobą samym, zaakceptować siebie, wreszcie zacząć siebie cenić i lubić a także zrezygnować z samooskarżeń. Dostrzegam już wartość mojego życia – takiego, jakim ono jest.
Korzystając z pomocy centrum zdrowia psychicznego sytuuję siebie zarazem w sieci relacji, które – jakkolwiek nacechowane bezinteresowną życzliwością i ofiarnością personelu oraz wzajemnym zaufaniem i szacunkiem – zaczynają mi nie wystarczać. Znaczy to, że przestrzeń mojego zaufania do drugich poszerzyła się na tyle, że gotów jestem otwierać się na ludzi spoza zamkniętego układu profesjonalista – pacjent. Jest to moment, w którym zaczynam mniej lub bardziej świadomie poszukiwać bliskości osoby drugiej, nawiązania relacji najbardziej osobistych.
Muszę także w sobie odkryć tę przestrzeń duchową wypełnioną poczuciem akceptacji ze strony innych i bezpieczeństwa, która naprowadzi mnie na myśl o poszukiwaniu dróg rozwoju osobistego. Decyzja o podjęciu/ukończeniu nauki, zgłoszeniu się na rozmowę kwalifikacyjną do pracy wymaga ode mnie odwagi. Nie brak wprawdzie tych, którzy motywują mnie do jej podjęcia; ja jednak lękam się, że podjęta przeze mnie decyzja będzie tylko ich decyzją.
Muszę zatem nauczyć się determinacji w pokonywaniu dotykających mnie ograniczeń, zaakceptować własną wizję szczęścia jako nadającą się do urzeczywistnienia, doświadczyć satysfakcji z drobnych sukcesów na drodze do samorealizacji.
Tymczasem docierają do mnie sprzeczne komunikaty ze strony środowiska, w którym żyję. Zajęcia z psychologiem inspirują do spojrzenia na siebie jako na osobę godną szacunku i akceptacji, wyposażoną w zdolności i talenty, którymi mogę służyć innym. Instytucjonalna sieć psychiatrii środowiskowej nie chroni mnie jednak przed sytuacjami, w których spotykam się z wyrażaną pogardą, lękiem, dyskryminacją i etykietowaniem. Jakże trudno jest scalić te sprzeczne komunikaty, zbudować pozytywny obraz samego siebie nie tylko wbrew podyktowanym chorobą ograniczeniom i schematom myślowym, ale i wbrew uprzedzeniom i stygmatyzującym postawom otoczenia.
Wiem już, że dobrze czynię poddając te trudne sytuacje ukierunkowanej przez życzliwość ze strony innych osób refleksji. Nie wolno mi akceptować płynącej z jakiejkolwiek strony sugestii, że jestem człowiekiem gorszym, niepełnowartościowym, czy choćby tylko nieuchronnie skazanym na status beneficjenta systemu opieki społecznej.
Doświadczane przeze mnie realne trudności domagają się zatem przepracowania a nawet walki duchowej. Im szybciej zaakceptuję nieodzowność tej walki jako koniecznego aspektu mojego życia duchowego, tym bardziej będzie ono dojrzałym i stabilnym. Tym szybciej też ziszczą się moje aspiracje nie tylko do wyjścia z choroby, ale i do rozwoju, zaś ja sam stanę się świadkiem, że ofiarowane mi wsparcie przyniosło oczekiwane odeń owoce. To ja sam zainicjować muszę proces hartowania się na drodze kolejno pokonywanych trudności. Proces otwarcia się na perspektywę życia z i dla innych ludzi, podjęcia odpowiedzialności za moje życie osobiste i za sprawy społeczne, uwolnienia potencjałów, dzięki którym inni dostrzegą we mnie wartościowego członka społeczeństwa, męża, współpracownika, kolegę, przyjaciela.
Aby tak się stało, musi dokonać się coś jeszcze.

III Nadzieja. Radykalna zmiana w postrzeganiu siebie samego i własnej roli w wielorakich kontekstach życia społecznego nie będzie nigdy dziełem doznanego ze strony innych wsparcia, przyjmowanych leków a nawet otwarcia dróg do zaangażowania się w życie społeczne. Całokształt interwencji psychiatrii środowiskowej i innych instytucji może jedynie wytworzyć warunki sprzyjające do podjęcia przeze mnie najbardziej osobistej decyzji o otwarciu się na perspektywę Nadziei. Piękno takiej postawy polega na uznaniu wszystkich dotychczasowych doświadczeń za potrzebne i sensowne w perspektywie obecnego i przyszłego życia oraz więzi już łączących mnie z innymi ludźmi.
Zaufać Nadziei to dać sobie czas i siłę, niezbędne do odkrycia na nowo praw i obowiązków łączących mnie z innymi ludźmi, w tym prawa i obowiązku podjęcia trudu zdrowienia. Do takiego spojrzenia na siebie, w którym nie zabraknie już miejsca na wizję własnego szczęścia i spełnienia oraz na obecność żywo przeżywanej więzi solidarności z drugimi. Nadzieja pozwoli mi pogłębiać te więzi, angażować się – na równi z osobami zdrowymi – w służbę dobru wspólnemu. Uzdolni mnie do podjęcia racjonalnej decyzji o rozpoczęciu życia tak, jak osoba zdrowa – na miarę moich marzeń i aspiracji, poprzez wybór satysfakcjonującego mnie sposobu i stylu życia.
Decyzja o zdrowieniu, o wzięciu całokształtu spraw swego życia we własne ręce, o przełamywaniu nawyku inercji jest bowiem owocem Nadziei. To właśnie daje mi podstawy do optymistycznego spojrzenia w przyszłość, do wiary w sens marzeń i do cieszenia się ich realizacją. Owocem Nadziei jest także zrozumienie, iż fakt przeżywanej przeze mnie choroby w niczym nie koliduje z posiadaniem marzeń, z podejmowaniem ról społecznych, do których kiedyś aspirowałem.
Spoglądając wstecz – ku naznaczonej osamotnieniem fazie mojej choroby zauważam, że to nie czas uleczył rany mojego serca, ale podjęta w kontekście obecności drugiego człowieka decyzja o przyjęciu Nadziei. Znaczy to, że w moim życiu dzieją się sprawy, które rozstrzygają o mojej zdolności do nadaniu mu nowego sensu i, że mogę z nim uczynić wiele.
Jakkolwiek bowiem bagaż moich traumatycznych przeżyć i doświadczeń i zrodzonej przez nie choroby długo jeszcze wpływał będzie na moje życie – na pewnym etapie mojego zdrowienia stanie się czymś nieistotnym. Systematycznie przyjmując przepisane mi leki psychotropowe, dbając o higienę psychiczną, o jakość moich więzi z najbliższymi – rodziną, przyjaciółmi, środowiskiem zawodowym – kroczyć będę mógł drogą niczym nie ograniczonego rozwoju.
Być sprawcą swojego sukcesu to radykalnie przezwyciężyć lęk przed przyjęciem postawy ufności wobec siebie i innych ludzi; to zweryfikować niskie dotychczas poczucie własnej wartości. To uznać osiągnięty sukces nie za ostatnie słowo w moim życiu, ale jedynie za pierwszy krok wytyczający drogi do dalszego rozwoju.
Na tej drodze muszę być zdolny do nieustannego ponawiania walki duchowej – trudu zmagania się z sobą samym o sukces na drodze zdrowienia, o wierność raz przyjętej Nadziei. Zarówno Nadzieja, jak i zdrowie są mi bowiem nie tylko dane, ale i zadane. Jak to dobrze, że na tej drodze zdrowienia towarzyszą mi inni ludzie! Jak to dobrze, że przyjąwszy pomoc ze strony innych ludzi, mogę taką pomoc nieść tym, którzy na nią czekają!
Przezwyciężyć kryzys psychiczny zatem – to nieustannie czuwać nad tym, aby nie rozchodziły się drogi osoby chorującej i pragnących jej nieść pomoc profesjonalistów, osoby chorującej i zorganizowanego społeczeństwa, wreszcie te wszystkie drogi, którymi kroczy życie duchowe osoby dotkniętej kryzysem, a które prostują się właśnie w perspektywie Nadziei.


Zygmunt Marek Miszczak 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz